środa, 31 sierpnia 2022

Jak wrócić do jeździectwa po upadku i jak poradzić sobie z traumą?

Jak wrócić do jeździectwa po upadku i jak poradzić sobie z traumą?



Dawno mnie tutaj nie było, wiem. Minął ponad rok odkąd pisałam ostatni post, ale jak zawsze kiedy odwiedzam tę stronę czuję dziwne uczucie nostalgii. W końcu to o tej porze, 6 lat temu, leżąc sobie na plaży w Grecji pisałam mój pierwszy post. Jeżeli mnie znacie wiecie, że nie o tym chciałam wam dzisiaj mówić, nie zamierzam nikogo zanudzać przypadkowymi faktami z mojego jakże nawyraz egzaltowanego życia, ale myślę że pisząc to co piszę zrozumiecie bardziej o co mi chodzi. Jeżeli nie odwiedzałam tej strony przez ponad rok to miałam swój powód, a powodem jest to że nie widziałam konia na oczy od ponad sześciu miesięcy. I tak, jeżeli pamiętacie tą zakręconą mnie, która w stajni bywała prawie codziennie, to szybko zrozumiecie, że jest to pierwszy raz kiedy zrobiłam sobie tak dużą przerwę od jeździectwa. I tak, miałam wypadek. Uprzedzając wszystkie pytanie - żyję, chodzę, mam się dobrze. Z koniem podobnie.

Wiecie, to dosyć zabawne, bo myślałam że takie sytuacje nie zdażają się doświadczonym jeźdźcom. Powiecie pewnie, że to głupie myślenie i będziecie mieli rację. Zawsze wiedziałam, że upadek może zdarzyć się każdemu, no ale co jak co nie przypuszczałam że zdarzy się mnie. Myślałam też że, in case if, uda mi się poradzić, że nie będzie aż tak źle, że jeżdżąc tyle lat umiem chociażby zatrzymać galopującego konia. Myślałam też, że ostatni raz w siodle nie zakończy się eskortem karetki do szpitalenego oddziału przypadków nagłych. Cóż, myliłam się.

Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem wam krótko. Byłam na pięcioletnim wałachu z którym pracowałam już od paru miesięcy. Byłam jedyną osobą, która go dosiadała, koń miał w przeszłości parę wybryków, ale w końcu jest jeszcze młodziutki więc było to całkiem normalne. Owego dnia, a było to na początku wiosny, pracowaliśmy na kołach w galopie i byłam z niego naprawdę zadowolona. Wreszcie udało mi się go rozluźnić i udało nam się zaangażować zad bez przypadkowego przechodzenia do kłusa. A potem coś się stało. Może to sąsiad uruchomił kosiarkę, może ktoś zaczął roboty w stajni - nie pamiętam. Wiem tylko, że ze spokojnego galopu którym poruszaliśmy się na kole, koń wszedł w najszybszy chód jakim kiedykolwiek się poruszyłam i w tamtym momencie utraciłam całą kontrolę. To bardzo dziwne uczucie, jeździć tyle lat i wiedzieć tak dużo, a móc zrobić tak mało. 




Nie spadłam, udało mi się utrzymać na jego grzbiecie. Koń jednak nie tylko nie zwalniał a przyspieszał, poruszał się we wszytskich kierunkach, a że plac był bardzo duży i niezbyt dobrze zabezpieczony, od początku wiedziałam że nie skończy to się dobrze. Ostatecznie wałachowi udało się ze mną na grzbiecie opuścić maneż. Nie zostało mi nic innego jak zeskoczyć. Czy była to dobra decyzja - nie mnie oceniać, w tamtej chwili zadział instynkt przetrwania. Czego nie przewidziałam to tego, że podczas mojego upadku koń zdecyduje się mnie kopnąć. To co najbardziej pamiętam to wlaśnie tą decyzję żeby zeskoczyć, potem lecące w moją stronę kopyto i ból w brzuchu jakiego nigdy jeszcze nie czułam. Potem wiadomo - karetka, szpital, dwa tygodnie bez możliwości poruszania się i wreszcie wszystko powoli wróciło do normy. 

Lekarz powiedział mi że miesiąc po wyjściu ze szpitala mogę spokojnie wrócić do koni i taki też był mój plan. Było to sześć miesięcy temu, a ja nadal nie wróciłam. 

Myślę, że nigdy nie utożsamiałam się z osobami, które boją się wrócić po upadku tak dobrze, jak utożsamiam się teraz. Upadki są różne. Są takie, że wstaniesz chwilę potem, otrzepiesz się i jedziesz dalej. Są takie, że trafisz do szpitala, ale po paru dniach wszystko trafi do normy. Są też takie, które uczynią cię kaleką na całe życie. I niezależnie czy to co cię spokotkało jest poważne czy nie, gdzieś z tyłu głowy jest ta myśl, że mogło być gorzej. Jest to uczucie, że miało się szczęście, że teoretycznie można było tego nie przeżyć.

Dlatego też nadal nie byłam w stajni. Bo przeżywanie w mojej głowie, raz za razem, tych paru sekund przed wypadkiem, nadal jest zbyt emocjonalne. W pewnym momencie podjęłam nawet decyzję, że nie wrócę do koni nigdy. Ale tego też nie potrafię. 

Moja młodsza siostra, lat 15, zaczęła właśnie jeździć. Jak dzwonię do niej zawsze opowiada mi o tym jak to nauczyła się kłusować, jak to miała swój pierwszy galop. Zadaje mi pełno pytań, a ja zawsze z chęcią opowiadam wszystko co tylko chce wiedzieć, ale im dłużej z nią rozmawiam tym bardziej czuję w sobie ukłucie zazdrości, że ja też bym tak chciała - jeździć konno. Podobnie jak otwieram social media. Albo słyszę ludzi rozmawiających o jeździectwie. Konie były moją pasją przez lata, a bez nich czuję się jak bez części mnie. 

Dlatego też postanowiłam wrócić. Dać temu wszystkiemu jeszcze jedną szansę. Czy uda mi się? Nie jestem pewna. I nie myślę o tym jak o porażce. Jeździectwo to sport ryzykowny i jeżdżąc musimy zdawać sobie z tego sprawę. To zupełnie okej żeby czuć strach, a decyzja by przestać jeździć, mimo ogromnej miłości do koni, nie czyni cię w żadnym stopniu kimś słabszym. Każdy z nas musi podjąć tą decyzję dla siebie, nie ma gorszej lub lepszej. 

Dlatego jeśli zadacie mi pytanie jak wrócić po upadku do jeździectwa, odpowiem Wam że nie wiem. Że trzeba robić to co czuje się, że jest najlepszą opcją i dać sobie tyle czasu, ile się potrzebuje. Niektórzy wrócą następnego dnia, inni będą wracać latami. Myślę, że nie ma sensu ani się zmuszać, ani porównywać, a przede wszystkim siebie oceniać. 

Wypadki w jeździectwie to temat trudny i delikatny, czasami da się ich uniknąć, czasami nic nie da się zrobić. Są ogromną częścią naszego sportu, z której musimy sobie zdawać sprawę. Lepiej jeżeli strach nas nie paraliżuje, ale jeżeli paraliżuje to to też jest okej. I chyba jednym wyjściem jest czas i cierpliwość. Zajęło mi sześć miesięcy by dojrzeć do decyzji by spróbować jeszcze raz, by w pewnym sensie wybaczyć sobie ("bo gdybym była lepszym jeźdźcem to to by się nie stało, bo mogłam inaczej"). I oto jestem, kupując pastę do wyczyszczenia oficerek; czynności którą ostatnio robiłam rano przed wypadkiem. Dzwoniąc do właściciela stajni i prosząc by pozwolił mi wsiąść na najbardziej spokojnego konia-profesora, nie będąc nawet pewna czy zrobię cokolwiek poza lonżą w stępię. 

Ale to co najpiękniejsze to to, że po tych wszystkich miesiącach nie tyle czuję frustrację, co ekscytację. Ta pięcioletnia dziewczynka w środku mnie cieszy się jak głupia po wreszcie pogłaszcze konia, bo wreszcie na niego wsiądzie. I to chyba dla tego uczucia niemalże dziecięcego szczęścia to wszystko to jest warte. 


Mając ogromną nadzieję, że nie musicie utożsamiać się z tym postem ślę wam pełno buziaków, 

Malwina  

wtorek, 20 lipca 2021

Wypadające nogi ze strzemion

Wypadające nogi ze strzemion



Jeżeli tylko miałabym podać jedno z gorszych uczuć, których można doświadczyć, a które niemalże spędzają mi sen z powiek, to obok zabłoconych oficerek i niewysiedzonego kłusa, na moim prywatnym rankingu z pewnością wysoko uplasowały by się one. Mówię oczywiście o nogach, które same i bez żadnej mojej większej zgody czy chęci wypadają sobie ze strzemion. Będę bardzo szczera. Już sama myśl o tym nieprzyjemnym dotyku metalu, o tym jak rytmicznie uderza on o kostki i jak zręcznie wyślizguje się gdy tylko ponownie próbuję włożyć stopę w strzemię ledwo utrzymując się przy tym na grzbiecie rumaka, budzi we mnie emocje raczej dalekie od pozytywnych. Nie lubię tego, drażni mnie to, a co gorsze - problem ten zamiast znikać zdaje się jedynie nabierać na sile i powtarzać coraz to częściej i częściej. Bo wiadomo, stanie się - noga wypadnie Ci ze strzemienia. Zdarza się. Mi się raz zdarzyło pośrodku cholernie ważnego parkuru. Ale dobra, szybko łapiesz tylko strzemię i wio, lecisz dalej. Gorzej jeżeli ułamek sekundy później gubisz strzemię znowu. Niby przypadek, ale taki trochę częsty ten przypadek. Wreszcie po czasie dochodzi do Ciebie, że strzemiona tracisz jednak bardzo regularnie i że być może to wszystko jest jednak odbiciem większego problemu, a Ty za Chiny nie potrafisz sobie z nim poradzić. 


Wtedy zaczyna się prawdziwa gehenna, bo przyznam Ci rację - wypadające strzemiona to problem znacznie mniej błahy niż lubimy sobie o nim myśleć. Mówiąc ściślej, wynika on z głębszych problemów w ułożeniu nogi, a czasem i nawet całego dosiadu. Żeby poradzić sobie z wypadającymi ze strzemion nogami nie wystarczy więc myśleć pozytywnie i za wszelką cenę starać się nie gubić strzemion. Przeciwnie, trzeba zastanowić się dlaczego tak często gubię strzemię, co mówi to o moim dosiadzie i w jaki sposób zmiana starych nawyków, wydawać by się mogło zupełnie niepowiązanych, może sprawić że stopa przestanie wypadać ze strzemion


Skoro już ustaliliśmy, że opisywany problem jest znacznie szerszy niż mogłoby się wydawać na początku, musimy się zastanowić jakie problemy z ułożeniem nogi czy dosiadu mogą go powodować. 


W większości wypadków jest to mocno powiązane z nogą zadartą do góry czyli mówiąc inaczej niedostatecznie dociągniętą do dołu. Na chłopski rozum, jeżeli mam piętę w dole, a cały ciężar moich nóg jest oparty na stopie, strzemię nie będzie miało jak wypaść. Jeżeli jednak noga będzie zadarta do góry, będzie to się działo nagminnie. 


Zadzieranie nogi do góry rzadko kiedy bierze się z powietrza. Znacznie częściej powiązane jest ono z zaciskaniem kolana o siodło. Jeżeli jeździec ma pełno spięcia w kolanie, blokuje je, a przede wszystkim próbuje się utrzymać w siodle poprzez zaciskanie kolan (a nie jak być powinno poprzez samą równowagę), to noga automatycznie nie będzie miała jak iść w dół, pięta będzie nagminnie zadarta do góry, a strzemię będzie wypadać. 


Tak jak mówiłam, zaciskanie kolan jest jedną z głównych przyczyn powyższego problemu. Ono samo wynika z kolei z tego, że jeździec próbuje się chwytać siodła oraz otrzymywać na koniu za pomocą swoich nóg. Albo jest on cały bardzo spięty, albo brakuje mu równowagi (i w ten sposób stara się ją łapać), albo ma taki nawyk i np. ze strachu przed upadkiem stara się trzymać kolanami siodła. Zdarza się że cała sylwetka jeźdźca odbija ten problem - nie tylko noga jest "skurczona" do góry, ale całe ciało wydaje się być właśnie takie spięte i podkurczone. 


Jak więc sobie poradzić z problemem? 


W teorii jeśli pięta jest cały czas ciągnięta w dół (a wraz z nią całą noga), to stopa nie ma jak wypadać ze strzemion. Prostowanie nogi i przenoszenie ciężaru ciała trochę bardziej na stopy powinno bezdyskusyjnie pomóc. 


Oczywiście, nie zawsze jest to jednak takie proste do zrobienia i dlatego trzeba znaleźć genezę problemu. Należy pracować nad rozluźnieniem i równowagą (tu zwracam uwagę na poprawnie rozumianą równowagę, czyli taką gdzie niczego nie próbujemy się "chwytać" - czy to wodzy, czy to siodła). Ponadto warto wyprostować górną część ciała i "ciągnąć ją do góry", równocześnie prostując dolną część ciała (czytaj nogi) i "ciągnąć ją w dół". Równocześnie warto zastanowić się gdzie umieszczony jest nasz ciężar. Jeżeli 100% naszej masy leży na kościach kulszowych/miednicy, strzemiona nie będą dostatecznie dociążone i będą miały tendencję żeby wypadać. Dlatego tak ważne jest by część masy naszego ciała spoczywała właśnie w strzemionach. 


Ostatecznie warto pilnować kolan i patrzeć czy nie mają one tendencji do zaciskania się o siodło. To ważne żeby kolana jedynie przylegały do siodła, a w żadnym wypadku nie były ściśnięte czy zblokowane. To nie tylko sprzyja wypadaniu nóg ze strzemion, ale przede wszystkim zaburza pracę dosiadu, a ta jest niezbędna do poprawnej komunikacji z koniem. 


Jeżeli miałabym krótko podsumować, jak zwykle przypominam Wam, że problemy rzadko kiedy biorą się z powietrza i zawsze mają jakąś większą historię. Warto zainteresować się problemem wypadania nóg ze strzemion, bo często świadczy on o problemach z dosiadem. Pracując nad czymś wydawać by się mogło tak błahym, może tak naprawdę dużo powiedzieć Wam o tym jak jeździcie i realnie poprawić dosiad. Bo ktoś kto siedzi na koniu poprawnie nie będzie miał problemu z wypadającymi strzemionami. Nie mówię oczywiście tego żeby kogokolwiek dołować, wszyscy tutaj się uczymy, a przecież świadomość własnych błędów (których każdy z nas robi tysiące) to połowa sukcesu. 


Natomiast jeżeli miałabym jednym zdaniem poradzić Wam co zrobić z problemem, zachowam się jak typowy trener. 


Pięta w dół, kochani!


M.




MAŁA INFORMACJA


Dziękuję Ci, drogi czytelniku, że dotarłeś aż tutaj. Dziękuję też że poświęciłeś mi chwilkę czasu, że obdarzyłeś na tyle dużym zaufaniem by wysłuchać moich rad. To bardzo wiele dla mnie znaczy. Mam nadzieję że choć trochę udało mi się Tobie pomóc, jeżeli wciąż masz wątpliwości nie bój się napisać do mnie prywatnie przez Facebooka lub maila. Jak zwykle zachęcam Cię do obejrzenia mojego funpage'a, zostawiania reakcji pod postami, komentowania. Ściskam bardzo mocno i do zobaczenia pod następnym postem ❤️





środa, 17 lutego 2021

Jak naprawdę wygląda praca z młodym koniem?

Jak naprawdę wygląda praca z młodym koniem?


O pracy z młodym koniem powstało wiele mitów. Że to coś poważnego. Że to takie fajne. Że przyjemne. Że wreszcie stajesz sie  tym, no, odpowiedzialnym jeźdźcem, że wreszcie coś umiesz. Poniekąd to prawda. Nie ma w jeździeckim świecie niczego bardziej ekscytujacego niż obserwowanie malucha, który z brzydkiego kaczątka staje się pięknym łabędziem. Z konia, który wariował na widok liści i który - pomyślećby - nigdy nie zaakceptowałby siodła staje się koniem, który odpowiada na pomoce, angażuje grzbiet. Nie ma niczego bardziej ekscytującego niż być pierwszą osobą, pod którą taki maluch skacze. Kiedy ten pierwszy raz najeżdżasz na przeszkodę i nie wiesz jeszcze gdzie nastąpi wybicie ani jak wysoko skoczycie, więc na wszelki wypadek skracasz strzemiona i modlisz się by tylko znaleźć się po drugiej stronie. 

Nigdy serce nie było mi mocnej niż wtedy gdy widziałam jak mój podopieczny wkręca się w skoki - chociaż wszyscy wiemy, że sama skoczkiem nie jestem. To niesamowite widzieć jak koń ekscytuje się na widok przeszkody, jak jeszcze bardziej przed nią przyspiesza, a Ty choć wiesz że musisz nauczyć go odpowiedniego tempa to jednak nie masz serca. Nie teraz. 

To niesamowite widzieć, kiedy wreszcie to coś zaskoczy. Kiedy dosłownie czujesz jak pod Tobą koń zacznie rozumieć o co Ci chodzi i zacznie dawać z siebie wszystko żeby to osiągnąć. Wreszcie, kiedy zrozumie że to co od niego wymagasz jest dla jego komfortu. Kiedy sam szuka kontkatu, kiedy się rozluźnia, kiedy parska pod koniec treningu, a Ty wreszcie przestajesz się czuć jak beztalencie. Wreszcie, kiedy porównujesz stare zdjęcia i nie możesz uwierzyć, że to co widzisz to ten sam koń. Po cześci dzięki Tobie. 

Ale. To wszytsko zajmuje czas. To wszytsko nie dzieje się z dnia na dzień. I nadejdą takie treningi kiedy przez pół godziny będziesz probować wejść na konia 1.50 w kłębie i przez te pół godziny nie dasz rady. 

Nadejdą takie treningi, kiedy Twoim celem będzie przekłusować jedną długość ujeżdżalni. Bo koń będzie tak się napalać że wszytsko poza stępem będzie samobójstwem. A Ty nieustannie będziesz próbować zakłusować jeszcze raz i jeszcze raz, wiedząc że każda kolejna próba skończy się rodeo z którego nie wiadomo w sumie, czy wyjdziesz cało. W ciągu takich dni zadasz sobie pytanie po co w ogóle to robisz i uwierz mi, nie będzie to ostatni raz kiedy powyższe zagości na Twoich ustach. 

Ludzie będą pytać Cię o nowe sukcesy i postępy, a Ty słuchając ich opowieści o lotnych zmianach nogi i ciągach będziesz uśmiechać Cię pod nosem. Jeśli pokusi Cię by opowiedzieć im jak od tygodnia uczysz konia, że wybieganie pełnym galopem z ujeżdżalni nie jest figurą ujeżdżeniową, nie licz na duże zrozumienie. 

Ucząc się z młodym koniem niejako cofniesz się do początków. Masz dobry dosiad? Co z tego jeśli Twój koń nie jest jeszcze dostosowany by go dźwigać. Cud jeśli wreszcie zaczniesz anglezować, na razie szykuj się na długie godziny w jakże znienawidzonym półsiadzie. Wiesz jak zebrać konia? Trudno, Twój koń tego nie potrafi. Potrafisz przekazać najbardziej trafne pomoce? Jakie będzie Twoje zdziwienie kiedy odkryjesz, że on ich nie rozumie. 

Zacniesz doceniać tak proste i oczywiste rzeczy, że siebie samego będzie to śmieszyć. Jak to żeby iść prosto. Jak to żeby nie zjeżdżać z trasy. Jak to żeby nie uskakiwać na widok bramki. 

Będziesz się trochę tak czuć, jakbyś Ty sam uczył się jeździwectwa od początku. Jakby wszystko było nowością. Z każdym kolejnym koniem jeszcze raz nauczycie się, że cavaletti nie są po to by zjadać małe koniki, że zapięcie popręgu nikogo nie udusi. Cofniesz się do momentu, w którym nie będziesz mógł czegoś zrobić, bo jeszcze tego nie umiesz. I chociaż technicznie rzecz biorąc dałbyś radę, musisz okiełznać swoje ambicje i pójść te parę kroków wstecz. Bo wiesz, że ta tylko parę centymetrów wyższa stacjonata mogłaby na dobre zabić jego zapał do skoków, że to jedno ustępowanie od łydki mogłoby go tylko sfrustrować. Więc nie robisz tego. I chociaż widzisz jak po drugiej stronie ujeżdżalni szykują się do Mistrzostw Polski czy Bóg tylko wie czego, Ty po raz kolejny ustawiasz 30 cm krzyżaka dla swojego młodego. Być może teraz nie ucieknie z ujeżdżalni. 

M. 

MAŁA INFORMACJA

Kochani! Jak zawsze bardzo mocno Was ściskam i jeszcze bardziej dziękuję za bycie ze mną. Nigdy nie sądziałam, że dojdę do momentu, w którym na facebooku znajdę ponad 1000 osób, które chcą na bierząco śledzić mojego bloga. To coś w co naprawdę trudno mi uwierzyć, nawet teraz. Dziękuję Wam bardzo za komentarze, za wiadomości prywatne, za wszystkie ciepłe słowa oraz reakcje pod postami. Wy wiecie, że nie jestem ani najbardziej zorganizowaną, ani najbardziej systematyczną osobą na tym świecie, a jednak dajecie mi tyle wsparcia (dużo więcej niż na to zasługuję), że zawsze z uśmiechem na buzi tu wracam by napisać kolejny wpis. Bardzo Wam za to dziękuję <3 


czwartek, 31 grudnia 2020

Czy patenty jeździeckie są złe?

Czy patenty jeździeckie są złe?

 


Patenty jeździeckie są złe. Czemu? Po prostu. Być może kiedyś ktoś mądry tak powiedział, być może ten mądry ktoś wcale nie był mądry, a może wcale nawet nie istniał. Nie wiadomo. Na wszelki wypadek lepiej nie drążyć tematu, lepiej zamilknąć, lepiej powtarzać że patenty są złe i modlić się by ktoś pośrodku zażartej kłótni nie wygarnął Wam, że wiecie co to czambon. Poniekąd jest w tym racja i jeśli myślę o tym, co patenty zrobiły w nieodpowiednich rękach to może i lepiej by nikt nigdy nie wpadł na to, by wprowadzać je do przemysłu jeździeckiego. A jednak czasem używam go, tego rzekomego narzędzia tortur i stwierdzam, że czasem, ale tylko czasem, patent może pomóc. Ten post nie ma na celu nikogo do czegokolwiek zachęcać ani zniechęcać, a jedyne czego chcę to by wreszcie przestać demonizować rzeczy, które nie są ani białe, ani czarne. A zatem do dzieła. 


Pokora 


Myślę, że w szczególności w tak delikatnej kwestii warto zacząć od jakże mało nowoczesnego słowa. Pokora. W jeździectwie potrzebujemy jej jak nigdzie indziej, a jednocześnie brakuje nam jej jak niczego innego. To chyba tu leży największy problem z patentami. Bo gdyby jeźdźcy używali ich w celu w jakim zostały stworzone - czyli żeby wskazać koniowi w jaki sposób pracować i pomóc przy wzmocnieniu mięśni - nie byłoby problemu. A jednak gdzieś nastąpił błąd i patenty stały się prostym sposobem by bez większych umiejętności i z zerowym nakładem czasu dojść do miejsca, do którego mistrzowie dochodzili latami. Wystarczy przypiąć do wędzidła dwa paski, ścisnąć odpowiednio mocno i koń nie posiadający żadnych mięśni jest zebrany. A że plecy wklęsłe, że zad gdzieś daleko, to może sędzia nie zauważy. 


Zanim zaczniemy używać patenty musimy zastanowić się po co nam one, czy na pewno są potrzebne, a także czy ich użyciem nie chcemy tuszować naszych własnych braków. Bo niestety, ale nie tędy droga. 


Trener


Wydaje mi się, że dobrym rozwiązaniem byłoby gdyby jeźdźcy przestali bawić się patentami na własną rękę, a zaczęli korzystać z nich pod okiem kogoś, kto zna się na rzeczy. Niestety takie myślenie jest nieco utopijne, bo doświadczenie podpowiada mi, że tytuł trenera nie zawsze idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem, powiedziałabym raczej że zachodzi tu zjawisko odwrotnej korelacji, ale to chyba już temat na inny post. 


I wiem, że zdążają się instruktorzy, którzy swoim podopiecznym już w szkółkach dają do rąk patenty. Bo dziecko nie umie poradzić sobie, bo tak bezpieczniej. Powiem tak. Nie mnie to oceniać. 


Ale gdzieś tam, gdzieś w idealnym i nieistniejącym świecie są trenerzy, którzy proponują użycie patentów tylko wtedy, gdy jest to pomocne. Czyli... no właśnie... kiedy? 





Dla kogo są patenty?


Patenty nie są dla jeźdźca, tylko dla konia. Myślę że to zdanie (wypowiadane wielokrotnie przez moich trenerów) mogłoby stanowić sedno mojego postu. Patenty nie służą temu żeby skorygować błędy ręki, ani by pomóc niedoświadczonemu jeźdźcowi. Jedyną rację bytu ma patent w przypadku konia, który ma pewne problemy nawet pod doświadczonym jeźdźcem i wtedy tenże doświadczony jeździec może ich używać. Ale też nie by wymusić jakąś pozycję głowy, ale by bardziej wskazać jaką drogą podążać. Ostateczny efekt powinien być taki, że koń zaczyna pracować grzbietem. Jeżeli tak się nie dzieje - wywalamy patent. 


Ja na przykład używam wypinaczy podczas lonżowania. Praktycznie zawsze. Wychodzę z założenia, że co jak co, ale na loży to naprawdę działa. Z doświadczenia widzę, że konie lepiej angażują grzbiet i zad (pamiętajcie że to o nie w jeździectwie chodzi), a to sprawia że lonżowanie nie jest bezsensownym bieganiem w kółko, a koń faktycznie buduje swoje mięśnie. 


Inna sytuacja to gdy koń jest tak "zniszczony" że gdy jeździ pode mną to czuję jak bardzo ma wklęsły grzbiet i widzę, że jazda na nim pogłębia problem, a ja nic z tym nie mogę zrobić. Wtedy idę do kogoś mądrzejszego ode mnie, pytam co zrobić i czasem odpowiedzią jest "a spróbuj z patentem". No i próbuję. 


Myślę że najważniejsze w patentach jest to, by obserwować jaki wpływ wywierają na konia. Bo pamiętajmy że każdy koń jest inny i co dla jednego jest pomocą, innemu zrobi krzywdę. Jeżeli tylko widzimy pierwsze oznaki dyskomfortu to, do cholery, przestańmy. Ale jeżeli widzimy, że koń zaczyna budować mięśnie grzbietu i praca staje się coraz lepsza, to czemu by nie kontynuować? 


Myślę że odpowiedzią na wszystko jest zdrowy rozsądek i wyczucie. A jeżeli ktoś go nie ma, to niech chociaż pamięta że mniej zawsze znaczy więcej. 


M.


MAŁA INFORMACJA


Jeszcze raz bardzo dziękuję wszytskim tym, którzy dotarli ze mną aż do końca. Dziękuję Wam za wiadomości, za komentarze, za reakcje pod postami i lajki na facebooku. To bardzo wiele dla mnie znaczy <3 Dziękuję przede wszytkim za to, że jesteście i życzę wszytkiego dobrego w zbliżającym się Nowego Roku!

środa, 25 listopada 2020

Co to znaczy pracować z koniem od tyłu do przodu i jak to zrobić?

Co to znaczy pracować z koniem od tyłu do przodu i jak to zrobić?



Jeżeli pamięć mnie nie zwodzi, w całej historii mojej pisarskiej kariery - czyli grubo ponad 4 lat mniej lub bardziej udanej działalności - temat pracy z koniem od tyłu do przodu nie zagościł ani razu, przynajmniej nie jako oddzielny post. Czemu - nie wiem, jest to przecież jedno z tych haseł, które jeźdźcy rzucają bardzo często i bardzo chętnie, pomiędzy jednym a drugim łykiem kawy w kawiarence na trybunach i z niemalże lekarską satysfakcją cieszą się, że nikt ich nie rozumie. Nie znam jeźdźca, który nie usłyszałby tego stwierdzenia, nie znam też wielu, którzy wcielają je w życie. Zdecydowałam się poruszyć temat, chociaż w żaden sposób nie uważam się za eksperta i mi też zdarza się przyłapywać na tym, że jeżdżę zupełnie odwrotnie. Ale do rzeczy. 


Stwierdzenia "jeździć konia od tyłu do przodu" używa się głównie w kontekście, gdy widzi się kogoś, kto się do niego nie stosuje. Żadko kiedy patrząc na zgraną parę koń-jeździec mówi się z rozmarzeniem: "no popatrz tylko, jak on ładnie pracuje od tyłu do przodu". Sami widzicie jak to brzmi. Znacznie częściej widzi się jeźdźca, który ciągnie za wodze, koń się uwiesza na wędzidle, jego grzbiet zapada, a zad nie pracuje i dopiero wtedy mówi się: "a bo widzisz, on pracuje od przodu do tyłu". 


Żeby wytłumaczyć co to znaczy pracować z koniem od tyłu do przodu najłatwiej właśnie zacząć od wytłumaczenia co to znaczy pracować od przodu do tyłu, a potem zrobić dokładnie odwrotnie. Łatwiej podziedzieć niż zrobić, no ale spróbujmy. 


Przykład owej złej pracy z koniem polega na tym, że jeździc zamiast skupiać się na końskim zadzie (tyle), skupia się na przodzie czyli na pysku. W praktyce wygląda to tak, że swoich łydek nie używa wcale lub tylko sporadycznie, a wszytsko (mówiąc enigmatyczne wszystko mam na myśli zebranie, zaokrąglenie grzbietu i wiele innych ładnie wyglądających rzeczy) próbuje osiągnąć ręką. Ręką, a mówiąc ściślej wywieranie nią nieadekwatnie mocnej presji. W efekcie koń uwiesza się na wędzidle (bo niepodważalna zasada mówi, że jak na konia się napiera to koń będzie napierał z powrotem), napina swoje mięśnie, przestaje pracować zarówno grzbietem jak i kręgosłupem (co można zobaczyć po zapadniętym grzbiecie i zadnich nogach pozostających jakby "z tyłu", wleczących się za koniem), czesto przy zachowaniu perfekcyjnego ułożenia głowy. Właśnie dlatego konia nie oceniamy po tym czy jego szyja jest zaokrąglona: podobnie jak koń może iść prosto mając całkowicie zgiętą szyję, podobnie też może może mieć zapadnięty grzbiet mimo szyi zaokrąglonej. 





Nie lubię demonizowania jeźdźców, którzy tak jeżdżą (o ile nie startują na zawodach GP i nie szczycą ich cudowną techniką, bo wtedy to już problem). Mam tak z prostej przyczyny. Dla nas, mam na myśli ludzi ogółem, bardzo naturalne jest używanie rąk. Rękami jemy, piszemy, witamy się, sięgamy, chwytamy, pokazujemy, słowem - wykonujemy wszelkie czynności dnia codziennego. Nauczenie się, że w jeździwectwie nasze ręce pełnią nieistotną funkcję (przynajmniej w porównaniu do tego co robią nasze nogi i dosiad) jest prawie równie nienaturalne co dla konia dźwiganie jeźdźca. Mi zajęło parę lat i nadal przyznaję, że jeszcze się uczę. 


W każdym razie. To, że jest to rzecz nienaturalna, nie zwalnia nas z obowiązku nauczenia się jej. Mam na myśli zastąpienia pracy rąk pracą nóg. Trener, z którym ostatnio pracuję powiedział mi, że każdy dobry jeździc powinien mieć w sobie taki refleks, że jak chce coś osiągnąć poprzez wodze, powinien automatycznie dać łydkę. I powiem Wam, coś w tym jest. 


Wydaje mi się, że już rozumiecie (a jeśli nie to bardzo przepraszam i już tłumaczę), że jazda konna polega na tym, by jechać od zadu do ręki. By koń angażował swój zad, kroczył tylnymi nogami głęboko pod kłodę, przy tym unosił i zaokrąglał swój grzbiet, a dopiero ostatecznie zaokrąglał swoją szyję, przy równoczesnym rozciąganiu jej do przodu. Tylko jak to zrobić? 


Przede wszytskim, zawsze jest możliwość, że koń nie jest jeszcze na to gotowy. Jeżeli jest młody lub całe życie jeżdżony w sposób niepoprawny, jego mięśnie grzbietu mogły się nie wykształcić jeszcze odpowiednio, co sprawi że poprawna jazda nie da tak spektakularnych efektów jak niepoprawna. W tym wypadku trzeba się uzbroić w cierpliwość i uwierzyć, że nawet jeżeli nie widzę efektów teraz, to już teraz pracuję dobrze. Tylko muszę dać sobie czas. 


Teraz, zgodnie z obietnicą, dam Wam krótką instrukcję (jak źle w kontekście jeździectwa to słowo brzmi!), żeby wytłumaczyć jak ja to robię. Kiedy siedzę na koniu, daję mu łydki (na nogach oczywiście ostrogi; chociaż to nie jest konieczne to jednak koń lepiej reaguje). Łydki staram się dawać w rytm jego kroków czyli w stępie raz prawą raz w lewą, a w kłusie anglezowanym dwie na raz, kiedy siedzę i zaraz przed tym jak wstanę. Najważniejsze to dostsować się do rytmu konia, bo oklepywanie go bez żadnego sensu może być, jeśli nie irytujące, to po prostu dezorientujące. To właśnie ta praca łydek, naprawdę banalnie prosta, jest kluczem sukcesu i tym o czym wielu jeźdźców zapomina.





Jeśli chodzi o rękę to wywieram nią presję krótkotrwałą. Zaciskam palce na wodzy i robię niby "falę" (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało). W tym momencie, gdy wywieram tą krótkotrwałą presję, naturalną reakcją konia jest zaciśnięcie szczęki i napieranie na moj a rękę z powrotem. I właśnie wtedy sprytna ja (oczywiście nie żebym ja to wymyśliła) rozluźniam rękę i przesuwam ją (czasami wręcz karykaturalnie) do przodu. Koń, który chciał się oprzeć na wędzidle traci swoje oparcie, jego głowa naturalnym biegiem rzeczy idzie do przodu i w dół i wtedy właśnie koń odkrywa, że ta pozycja jest wygodna. Jako, że równocześnie pracuję łydkami i jego zadnie nogi są zaangażowane, cały koń ładnie się zaokrągla. I teraz ręką nie robię nic, rozluźniam ją, dają do przodu i pozwalam (wciąż zachowując kontkat) by koń szedł do przodu. 


Oczywiście zanim zacznę pracować z koniem nie wiem jeszczde DOKŁADNIE jak dać swoje komunikaty, to wszytsko klaruje się dopiero w czasie pracy, bo każdy koń jest inny i potrzebuje nieco innych pomocy. Ogólna zasada jest taka, że zaczynamy od bycia możliwie jak najsubtelniejszym. 


Tadam. Tyle i aż tyle. 


M. 


MAŁA INFORMACJA


Jak zawsze bardzo dziękuję Wam za czas poświęcony na czytanie moich postów. Dziękuję za komentarze, wiadomości prywatne, lajki, reakcje pod postami. To bardzo wiele dla mnie znaczy, bo w ten sposób widzę że statystyki to nie tylko cyferki na moim komputerze, ale prawdziwi ludzie, moi czytelnicy, dla których to w gruncie rzeczy tworzę to co tworzę. Dziękuję każdemu poszczególnemu z Was i bardzo mocno przytulam ❤️

niedziela, 22 listopada 2020

Czy jeździec bez licencji jest gorszy?

Czy jeździec bez licencji jest gorszy?



Piszę ten wpis trochę z frustracji i mówiąc szczerze jest to frustracja zupełnie dla mnie nie zrozumiała, bo dobrze przecież wiemy że licencję mam i to nie jedną. Gdy ktoś zapyta, mogę wyciągnąć kawałek metalu, niejaką licencję i z wyższością patrzeć na tych, którzy takowej nie mają. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce świadectwo mojej jeździeckiej dojrzałości zostało gdzieś zawieruszone, możliwe że w domu rodzinnym, nie jestem pewna. Fakt faktem, że bardzo długo jeździłam tak trochę na gapę, bez żadnej licencji, bo ani pożądanego konia, ani umiejętności. I o ile wszyscy moi jeździeccy znajomi szczycili się kolejnymi dyplomami na koncie, o tyle ja nieustannie i nieudolnie dążyłam do ustalonej przez siebie samą wizji perfekcji. Możliwe, że to stąd wynika moje skrzywienie, że to stąd uważam że licencja o niczym nie świadczy i - o zgrozo - mam pewne przesłanki by nieskromnie sądzić, że mam rację. 


Mam parę dowodów anegdotycznych, historie ludzi posiadających licencję i nie umiejących przejechać parkuru 50cm jak i takich co bez licencji skaczą 120. Dowód anegdotyczny to jednak dowód anegdotyczny, wątpię by kogokolwiek udało mi się przekonać i nawet nie próbuję. Wydaje mi się w gruncie rzeczy, że wszyscy wiemy, że coś w tym jest. Że papierek to tylko papierek. To tak jak osoba z 6 z angielskiego, która w dorosłym życiu za granicą chleba nie potrafi kupić, nikogo oczywiście nie obrażając. 


Nie chcę być dla nikogo niemiła, nie chcę nikogo wytykać palcami. Ale czuję ogromną frustrację ilekroć przypominam sobie moje interakcje z jeźdźcami z czasów zanim miałam licencję. 


Zaczynając od takich:


Piętnastolatka na różowym halterku: Umiesz jeździć konno? 


Ja: Emmm no tak


Ona: A masz licencję? 


Ja: Nie


Ona (przewracając oczami): No to chyba nie umiesz


Albo: 


Trener: Jaki jest Twój poziom w jeździectwie? 


Ja: No skaczę parkury do 120...


Trener (przerywa): Jak to możesz potwierdzić? 


Ja: daj mi konia 


Trener: Nie masz licencji to spadaj 


I wiele wiele innych. 


Wiadomo, licencję warto mieć. Przydaje się. Bez niej funkcjonowanie w jeździeckim świecie, szukanie nowej stajni, dla młodszych obozu, nowej dzierżawy, konia - to wszystko to katorga i syzyfowa praca. Bo bez licencji nie da się niczego załatwić. Nikt na słowo i piękne oczy nie uwierzy że umiesz jeździć, że anglezujesz na dobrą nogę i po jeździe domykasz drzwi boksu, tak żeby koń nie uciekł. I tak jak mówiłam, poniekąd to rozumiem, sama pewnie nie wydzierżawiła bym konia osobie nie sprawdzonej, tak na wszelki wypadek. Ale ta mentalność, mentalność że osoba bez licencji nie umie jeździć, ona bardzo dobrze pokazuje nasz jeździecki mówiąc po angielsku mindset. 


Rozmawiałam ostatnio trenerem, który pojechał na zawody Grand Prix w skarpetkach z Lidla i został dosłownie zjechany. Że to mało prestiżowe, że to jakby żart na tak wysokim konkursie pojawić się w czymś co nie jest z Eskadronu. Na początku nie umiałam w to uwierzyć, no bo jak to, czy marka skarpetek cokolwiek zmienia? Ale potem zastanowiłam się dwa razy i wydało mi się to bardziej prawdopodobne. 


Bo teraz żeby być dobrym jeźdźcem, moi drodzy, trzeba mieć wszystkie trzy licencje (złotą też chociaż po dziś dzień zastanawiam się na co ona komu), markowe oficerki, kolekcję czapraków, własnego konia i dobrego trenera. 


Nie ma w tym niczego złego. Tylko że. Tylko że życie czasami układa się inaczej. Czasami wsiada się na konia o 6 rano żeby wyrobić się przed pracą albo przychodzi do stajni o 20, nawet nie zdąży nic porobić tylko sobie popatrzy bo się za końmi stęskniło. Czasami brak czasu bo się ma malutkie dziecko, bo nadgodziny, bo studia. Życie pisze różne scenariusze. Czasami brak pieniędzy, ledwo wiąże się koniec z końcem, a kolejne setki pieniędzy na treningi, na konia, na licencję, są tylko pieniądzmi rzuconymi w błoto bo i tak brak możliwości na zawody. I ja to naprawdę rozumiem. Naprawdę to rozumiem. 


Dlatego mój drogi jeźdźcu bez licencji, nie dziwię Ci się i bardzo Cię wspieram. Ale także trochę współczuję. Nie dlatego że uważam że jeździsz ode mnie gorzej, bo całkiem możliwe że robisz to ode mnie lepiej, ale dlatego że wiem ile jeszcze będziesz musiał się z ludźmi użerać. Na każdym kroku udowadniać co potrafisz, że potrafisz, że to nie tak że nie dałbyś rady tej licencji zrobić, że to tylko tak po prostu wyszło. Nie masz jej i tyle. Współczuję Ci (i sobie także), że tyle rozmów będzie zaczynało się od pytań w ilu zawodach startowałeś, ile sukcesów masz na koncie i ile pieniędzy wydałeś na  ostatniego konia. I nikogo nie będzie obchodziło, że umiesz rozluźnić spięty grzbiet konia, że znasz podstawy pracy Nuno Oliveira, że masz miękką rękę. Że pracujesz z trzylatkiem i nawet nie umiecie jeszcze zagalopować, ale chyba niedługo się uda. To nikogo nie będzie obchodziło. Bo dopóki nie wygrasz tych zawodów regionalnych w Pcimiu dolnym i na koniu trenera, w jeździeckiej hierarchii jesteś nikim. I chyba musimy do tego po prostu przywyknąć. Że tak już w naszym elitarnym sporcie jest. Ale nie jeździmy konno ani dla prestiżu ani dla pieniędzy, dlatego uśmiechnijmy się na wszystkie negatywne komentarze, weźmy głęboki oddech i stawajmy coraz lepsi w tym co robimy. A przede wszystkim miejmy z tego niemalże dziecięcą frajdę, bo to chyba dla niej robimy to co robimy. 


Trzymajcie się! 


M.


MALUTKA INFORMACJA


Chciałabym jeszcze raz bardzo Wam wszystkim podziękować za to, że jesteście. Na Facebooku jest już ponad 500 polubień i jest to szalone, bo naprawdę nie spodziewałam się że ktokolwiek będzie chciał mnie obserwować. A jednak jesteście i każdego poszczególnego z Was bardzo serdecznie ściskam. Nawet jeżeli nie odzywam się na blogu tak często jak bym chciała, myślami wciąż jestem i wciąż staram się tworzyć nowe treści. I zawsze niezmiernie mnie to cieszy gdy mogę komuś pomóc, nawet jeśli jest to tylko jedna osoba. Cholera, nawet to jest bardzo dużo. 


Tych którzy jeszcze tego nie zrobili zapraszam na Facebooka (tam możecie dowiadywać się o nowych postach), a także do pozostawienia reakcji pod postem. Jeszcze raz dziękuję i przytulam mocno ❤️




sobota, 22 sierpnia 2020

Jak oduczyć konia twardego w pysku stawiania oporu?

Jak oduczyć konia twardego w pysku stawiania oporu?

Konie twarde w pysku to codzienność, codzienność z typu tych, które sami sobie zgotowaliśmy. Nie możemy mieć pretensji do nikogo innego jak tylko do nas samych, do naszych krzywych kręgosłupów, spiętych mięśni i zaciśniętych palców. To wina zbyt ostrych wędzideł w stosunku do zbyt małych umiejętności i zbyt dużych ambicji w stosunku do zbyt małej wiedzy. To wina bólu, który zadaliśmy całkiem nieświadomie, bólu, przez który jeździectwo staje się karykaturą. A koń broniąc siebie, swój jakże wrażliwy pysk i, nieprzystosowany by nas wozić, kręgosłup, zapiera się przed dyskomfortem czym tylko się da, całym swoim ciałem. Zamiast swobodnie ruszać grzbietem, spina go i usztywnia, drobi małe kroczki. Wreszcie, czując nieustanną presję na pysku, bądź też sporadycznie odbijające się o zęby wędzidło (w przypadku jeźdźca jeżdżącego bez kontaktu, bo tak naturalnie i tak nie boli) zaczyna napierać na źródło dyskomfortu. U koni naturalną reakcją na napieranie jest napieranie. Dlatego właśnie im bardziej ciągniemy za wodze, tym bardziej koń ciągnie, czyniąc jeździectwo podobne do przeciągania liny. 


By pracować z koniem twardym w pysku, trzeba przede wszystkim nie sprawiać dyskomfortu. Dobry dosiad to podstawa wszystkiego, podstawa,  która jednak nie wystarcza. Koń nauczony by się bronić przed kontaktem, nie wie, że można inaczej. I dlatego właśnie trzeba go nauczyć jak wygląda poprawną jazda. Przede wszystkim, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Trzeba też iść na kompromisy - ze swoimi ambicjami, bo oczekiwanie szybkich rezultatów to droga donikąd. Im szybciej nauczymy się w jeździectwie cieszyć z małych sukcesów, tym lepiej dla nas bo unikniemy poczucia rozgoryczenia.   

Żeby wytłumaczyć jak ja rozumiem prawidłową pracę z pyskiem konia (czy to "twardego" czy "miękkiego") powołam się na słowa Nuno Oliviera. Mogłabym oczywiście użyć swoich własnych słów, ale po co jeśli Mistrzu zrobił to tak trafnie, że ja bym tylko popsuła. 

Pozwólcie, że powtórzę. Niech Twoje ręce będą jak beton, kiedy koń się opiera i jak masło, kiedy ustępuje. Śmiem twierdzić, że jeśli jeźdźcy umiejętnie stosowali by się do tych słów, koni twardych w pysku by nie było. Bo wszystkie problemy z kontaktem (no dobra, może nie wszystkie. Ale dużo.) zaczynają się, gdy jeździec zapomina o tej "drugiej" roli ręki. Ręka w jeździectwie nie jest ani masłem, ani betonem. W zależności od sytuacji (czytaj: od tego jak zachowuje się pysk) musi dostosować się i albo stać się twarda, albo miękka. 

Jeżeli koń jest twardy w pysku w danym momencie, ręka musi być stanowcza, zamknięta. Koń nie może bowiem opierać się jej działaniu. Trzeba "sprowokować" konia, by ten odpuścił. Jeżeli tak się stanie, jeszcze w tej samej sekundzie ręka ręka musi ustąpić, a kontakt (choć nadal utrzymany) musi być jak masło. W ten właśnie sposób koń uczy się, że warto odpuszczać. Należy dążyć do tego, by robił to jak najszybciej, a gdy tylko odpuszcza - nagradzać go zmiękczeniem ręki. Koń właśnie w ten sposób się uczy - dąży do tego by presja (oczywiście krótkotrwała!!!) była odpuszczana i w ten sposób uczy się odpuszczać. Odpuszczać czyli przestać zaciskać zęby, rozluźnić szczęki, miękko podążać za ręką. 



Szkoleniu właśnie na tym polega - na naprzemiennym dozowaniu presji i odpuszczania. Presja powinna trwać tylko chwilę, ułamek sekundy i od razu powinna być przerywana (w przeciwnym wypadku koń zacznie napierać na pomoc - czy to będzie ręka czy łydka).  

Moja trenerka zawsze mówi mi swoje słynne zdanie: "push and let go". Czegokolwiek w danym momencie nie wymagasz, po trwającej chwili presji musisz odpuścić. Nawet jeżeli koń nie zareagował w 100% idealnie, ważne żeby zrobił mały kroczek do przodu. Koń w ten sposób uczy się, że opłaca się odpuszczać napięcie w swoim pysku i z każdym kolejnym ćwiczeniem robi to coraz szybciej i chętniej. 

Ponadto, wywołując krótką presję zamiast ciągnięcia, uniemożliwiamy koniowi zawieszanie się na wodzy i wieszanie na naszych rękach (a w końcu tym jest koń twardy w pysku). Wywierając presję (wybaczcie za to stale powtarzające się niefortunne słowo), a następnie zabierając ją a więc i oparcie na którym koń mógł się "uwięzić", uczymy konia że nie może on przeciwstswiać się naszym rękom. 



Bardzo ważne jest, by nie pracować z koniem mechanicznie, ale wyczuwać w to nad czym akurat się pracuje. Wyczucie pomaga stwierdzić czy koński pysk opiera się i należy być "jak beton" czy już się rozluźnił. Trzeba działać bardzo szybko i widzieć choćby ledwo odczuwalne zmiany. Pamiętajcie również o tym, że presja sama w sobie nie może być długa, bo w przeciwnym razie koń uwiesi się na wędzidle i  zacznie mu opierać jeszcze bardziej. 

W słowach mojej trenerki "push and let go", część "let go" jest równie ważnym komunikatem co "push". To bowiem właśnie wtedy jest czas, by koń polubił się z naszą ręką i odkrył jaki przyjemny potrafi być kontakt jeśli się tylko odpuści. 

Ostatecznie najważniejsze jest to, co dzieje się w naszej głowie. Nie chodzi o to żeby rytmicznie poruszać palcami, zaciskać je i rozluźniać (choć z boku może to tak wyglądać). Polega to prędzej na tym, by czuć, że najpierw robię to, potem to i widzę jak koń reaguje. Jeśli tylko reaguje źle - mogę swoją pracę skorygować. 

Podsumowanie

To co najważniejsze, żeby z tego postu wyciągnąć to fakt, że nasze ręce mają dwie funkcje - mogą być masłem lub betonem. Umiejętnie korzystając z tej informacji, naprzemiennie pracując presją i odpuszczaniem, nauczycie konia by chętnie przyjmował kontakt i nie przeciwstawiał się ręce.

I chociaż w teorii brzmi to całkiem prosto, o tyle opanowanie tego w praktyce zajmuje niekiedy i całe życie. Wiem coś o tym, bo pisząc o jeźdźcach twardych, sztywnych i nieumiejących jeździć nie myślę wcale o jakiś fikcyjnych postaciach, ale przede wszystkim o sobie. Ale nie opuszczam głowy, wręcz przeciwnie, idę dalej  dając z siebie coraz więcej, bo wiem, że nie robię tego dla siebie, ale dla wszystkich koni, na których przyjdzie mi jeszcze jeździć. Z czystym sumieniem mówię, że jest warto. 

M. 

MAŁA INFORMACJA

Bardzo Ci dziękuję jeśli dotarłeś aż tutaj ❤️ To bardzo wiele dla mnie znaczy. Jeżeli post pomógł Ci zrozumieć (chociaż troszeczkę) jak powinna działać ręka jeźdźca - nie zapomnij zostawić pod nim reakcji. Jeżeli masz coś do dodania, a może jeszcze czegoś nie rozumiesz lub też nie zgadzasz się ze mną zupełnie - sekcja komentarzy jest odpowiednim miejscem, żeby powiedzieć co myślisz.

Równocześnie zapraszam Was do odwiedzenia mnie na Facebooku, będzie mi bardzo miło ❤️ za każde wsparcie jeszcze raz dziękuję i ślę pełno buziaków!


Copyright © 2014 JAK LEPIEJ JEŹDZIĆ KONNO? , Blogger
Wypasiony Katalog Stron